23 czerwca 2014

18 metrów zaliczone

Wróciliśmy wczoraj z Krakowa, gdzie w ramach kursu OWD nurkowaliśmy na Zakrzówku. Dwa nurkowania w tym drugie na maksymalną przewidywaną dla pierwszego stopnia wyszkolenia głębokość 18 metrów.

Pietra miałem sporego i Andrzej zdaje się też, bo jadąc obaj wiedzieliśmy, że prawdopodobnie nadchodzi ten moment, gdy stuknie nam osiemnastka, a to oznaczało ponad dwukrotnie większą głębokość w porównaniu do naszych dotychczasowych kilku nurkowań.

Wyruszyliśmy z Lublina spod MOSiR-u w niedzielę około 5:30 rano. Oprócz naszej trójki: Leon, Andrzej i ja do Krakowa ruszyli z nami także dwaj inni koledzy Jacek i Tomek. Podróż przeleciała szybko. Po drodze rzut oka z samochodu na Zalew Machowski w Tarnobrzegu, gdzie prawdopodobnie w niedługim czasie także zanurkujemy. Potem postój na stacji i szamanko jajecznicy z chrupiącą bułeczką, a dalej to już prosto A4 do samego Krakowa.

Na miejsce dotarliśmy po 10 wbijając się w charakterystycznie wyglądających ludzi. Jedni biegali z butlami na barach lub wózkach, inni spacerowali w dyndających u pasa skafandrach lub piankach, a jeszcze inni w pełnym rynsztunku udawali się do wody lub właśnie z niej wracali.
Fajnie było spotkać w jednym miejscu tylu świrów, z których na pewno część, tak jak my, tłukła się kilkaset kilometrów tylko po to żeby wleźć na kilka chwil do wody. Na pytanie czy jesteśmy normalni nijak nie mogliśmy odpowiedzieć twierdząco. Dla mnie bomba.

Gdy rozłożyliśmy się we wcześniej zarezerwowanej wiacie zaczęliśmy klarować sprzęt. Jacek, Tomek i mój sąsiad, który dołączył do nas już na miejscu weszli do wody na pierwszego nura.

Woda przy brzegu była rewelacyjnie klarowna, co widać nawet na powyższych zdjęciach. Byliśmy z Andrzejem zachwyceni, bo wyglądało to prawie tak jak na morzu w ciepłych krajach. Nie mogliśmy się doczekać wejścia. Gdy tylko pierwsza zmiana wróciła Leon rzucił hasło "idziemy Panowie". Bez zająknięcia, wykonaliśmy jego polecenie.

Pierwszy nur był stosunkowo krótki. Mieliśmy sobie poćwiczyć podstawowe zadania takie jak czyszczenie maski pod wodą czy dzielenie się powietrzem z partnerem co o mały włos nie nie zakończyłoby się źle. Byłem tak podjarany, że gdy Andrzej zaskoczył mnie gestem informującym o braku powietrza oddałem mu swój automat, ale sam nie włożyłem do ust alternatywnego. I tak sobie wisiałem w toni bąbelkując do chwili gdy poczułem, że fajnie by było zassać nieco powietrza do płuc, tyle że nie ma za bardzo z czego. To była ta chwila w której dotarło do mnie, że zbytnio się wyluzowałem. Zaczęło się wtedy na początku spokojne szukanie automatu, który jak na złość wyślizgiwał mi się z rękawic, aż w pewnym momencie zaczęła się nerwowa walka o życie... dosłownie w ostatniej chwili udało mi się opanować automat i włożyć go do ust. Gdyby walka trwała jeszcze 3-5 sekund mogłoby to się fatalnie skończyć. Na szczęście nie spanikowałem i nie zrobiłem żadnego głupstwa. Do ostatniej chwili próbowałem usilnie złapać automat. Prawdopodobnie gdybym spanikował skończyłoby się to źle, bo gdybym chciał w takiej sytuacji nagle wyskoczyć do góry, to Andrzej mógłby mocno trzymać mój alternatywny automat i tym samym zatrzymałby mnie na sznurku pod wodą, a kto wie może jeszcze zaszkodziłbym przy tym i Andrzejowi. Fotka z tego ćwiczenia jest poniżej, to moment w którym dopiero co przekazałem automat, ale jak widać ni w głownie mi wziąć do ust zapasowy - lewa ręka buja się daleko. Emocje pojawiły się chwilę po tym zdjęciu.

Takie sytuacje jak ta uczą pokory, oj bardzo. Obnażają poziom doświadczenia aż do bólu i człowiek od razu wie, że ten sport nie jest dla chojraków tylko dla ludzi myślących. Koncentracja ważna jest w każdej chwili, zwłaszcza wtedy gdy nie ma się jeszcze wyrobionych dobrych nawyków, jak chociażby natychmiastowe sięgnięcie po zapasowy automat gdy główny oddaje się partnurowi. Będziemy to z Andrzejem jeszcze wiele razy ćwiczyć.

Po tych krótkich ćwiczeniach, popłynęliśmy szukać wraku łodzi, ale go nie znaleźliśmy, bo jak się okazało był widoczny dopiero od kilku metrów, a my sądziliśmy, że zobaczymy go z powierzchni i zwyczajnie minęliśmy miejsce gdzie był. Zasługa kiepskiej tego dnia wizury. Ostatecznie popłynęliśmy do innych miejsc płynąc m.in. obok platform usianych kursantami OWD takimi jak my. W tym czasie Andrzej zaliczył spotkanie maską w maskę z instruktorem jednej z takich grup. Po prostu szukał nas bo przez ten tłumek złapał małą dezorientację i patrząc intensywnie prosto w oczy tamtemu nurkowi zastanawiał się "Czy to Leon czy nie?". Nie wiemy co myślał tamten.

Minęliśmy kompa z monitorem, potem dopłynęliśmy do policyjnej skody, której pasażerami było kilkadziesiąt ryb "siedzących" w aucie nieruchomo niczym pasażerowie czy też przyłapani na szybkiej jeździe kierowcy zaproszeni to policyjnego auta. Wisiały w toni spoglądając bez większych emocji na mnie i Andrzeja.

Dalej popłynęliśmy przez obręcze przypominające plac zabaw dla dzieci i dotarliśmy do wraku samolotu. Samolot bez skrzydeł (sam kadłub), ale niedawno przywieźli drugi identyczny tyle, że już ze skrzydłami. Na razie leży nieopodal zejścia asfaltówką do wody na kilku metrach. Jego tym razem nie zdążyliśmy obejrzeć. W kabinie resztek z maszyny siedzą ponoć dwa kościotrupy więc jest i straszno. Samolot niedawno przewieźli z Koparek w Jaworznie i poki co podwieszony jest na płytach steropianowych, być może będą go zatapiać w innym miejscu. Tak sobie teraz leżakuje:

samolot-zakrzowek

Na kadłubku samolotu skończył się pierwszy nur, to właśnie tam złapaliśmy 12 metrów czyli nasze najgłębsze zejście przy tym nurkowaniu. Wróciliśmy na brzeg, zdjęliśmy butle i zaczęliśmy skakać do wody z około 3 metrów. Na twarzy maska na grzbiecie pianka i skok na pięty. Na początku lekki strach, ale po pierwszym skoku okazało się, że jest to całkiem fajne 🙂

Kilka fotek z tego nurkowania:

Gdy ładowaliśmy butle  Jacek i Tomek udali się na swojego drugiego nura. W międzyczasie poszliśmy zjeść po kiełbasie z grilla, poznaliśmy dyrektora polskiego PADI i kilkoro innych osób, a gdy flaszki były pełne i Jacek jako pierwszy wrócił z wody, ruszyliśmy na drugiego nura. Na dzień dobry skok z 3 metrów w pełnym ekwipunku - czad.

Plan był taki, że najpierw spróbujemy namierzyć wrak łodzi, gdzie trochę popływamy (także w środku), a potem popłyniemy do zatopionego autobusu, gdzie zejdziemy na 18 metrów. Wszystko fajnie pięknie, ale i tym razem coś źle namierzyliśmy i zamiast na łodzi wylądowaliśmy znowu na samolocie-kadłubku. Pobujaliśmy się na nim chwilę, a potem poręczówką popłynęliśmy w stronę autobusu. Autobus jak autobus (niestety bez ryb-pasażerów). Wpłynęliśmy oknem z jednej strony, wypłynęliśmy z drugiej i pokrążyliśmy dokoła. Wizura była słaba i trzeba było odpalić latarkę. No i właśnie tu przy autobusie patrzę na komputer, a tam świeci osiemnasty metr z groszami. Nie powiem, radocha była spora. W trójkę przybiliśmy piony aż miło.
Przez moment pojawił się malutki dreszczyk na myśl, że to już nie kilka metrów ale prawie dwadzieścia.... na szczęście dreszczyk został skutecznie opanowany. Przyznam, że miałem ochotę siedzieć i siedzieć na tej głębokości pomimo, że temperatura wody była tam w okolicach 8 stopni, no ale trzeba było wracać, bo powietrze nieubłaganie kończyło się w butlach, a i do domu daleka droga.

Wyszliśmy z wody po 17, przebraliśmy się, spakowali, pamiątkowa fotka i w drogę. Wracając zaczepiliśmy o zajazd na kolacjo - obiad i do Lublina dotarliśmy na godzinę 23. Totalne wariactwo. Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mi "dawaj jedziemy ponad 300 kilometrów żeby zamoczyć tyłek i wrócimy tego samego dnia", to postukałbym się w głowę, a tu proszę 9 godzin samej podróży w obie strony, 2 godziny nurania, a micha cieszy się od ucha do ucha.